26.2.15

Spokój.

Całkiem niedawno odkryłam coś obserwując Wojtka.
Otóż Wojtek nie lubi się nudzić. Niby to nic wielkiego, bo chyba nikt tego stanu nie lubi, ale mnie gnębił ten temat i myślałam o nim dużo.
I zauważyłam, że rzeczywiście tak jest, że w dzisiejszym świecie nie mamy szansy na nudę. Jak tylko czujemy ten stan, sięgamy po telefon, by na nim grając, czytając coś z sieci, oglądając zdjęcia/filmy szybko czas zabić. I ja tak mam i mój mąż i Wojtek. U Hani poczucie, że nudę trzeba w mig spacyfikować dopiero się pojawia.
I uznałam, że to smutne. I dopiero teraz doceniłam nudę, której przecież też nie raz doświadczałam (i wciąż staram się jej doświadczyć), bo widzę jak bardzo twórczy jest to stan, choć wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nie zbuduję z kawałka kartonu papierowego miasta, jeśli ja lub moje dzieci nie będziemy się nudzili wcześniej (bo jest to dla mnie trudne, więc muszę być silnie zmotywowana by zabrać się za tego typu budowle).
A Wojtek, chłopiec wrażliwy i emocjonalny, przeżywa nudę frustrując się ogromnie, co jest trudne i dla niego i dla nas.

A myśli te, choć już wcześniej zaprzątały mi głowę, ułożyły się klarownie po naszym weekendowym wyjeździe na Mazury, do ośrodka SPA, gdzie niezwykle dużo było atrakcji dla dzieci - miejsc dla nich przeznaczonych (basen, plac zabaw z kulkami, mini zoo na zewnątrz, etc.), ale też prowadzonych animacji i warsztatów.
Chłopak był tym wszystkim zachwycony i niezwykle podekscytowany. A jak tylko czuł, że nic się nie dzieje, momentalnie wpadał w rozpacz, że nuudaa, choć miejsce i cały wyjazd bardzo mu się podobało.

Znak czasów, co?

I jeszcze takie pytanie, chyba retoryczne mnie gnębi: czy na prawdę wszystko musimy obfotografować? Każdy pobyt w basenie, każdą zabawę animacyjną, warsztaty robienia pizzy, nic nieznaczące na przestrzeni życia?
No, fotografowanie na tych warsztatach, przez rodziców bardzo mnie zmęczyło - byłam tam z Wojtkiem tylko i zewsząd słyszałam mówione do dzieci obok: "No, spójrz się na mnie, teraz zdjęcie zanim nałożysz pieczarki, a potem zrobię jak już pieczarki będą nałożone. Pizza przed wsadzeniem do piekarnika, a potem tuż po wyjęciu".
Pewnie te emocje we mnie nie wzięły się znikąd. W końcu sama fotografuję dużo i zdjęć na dysku mam pewnie w milionach. Ale wiem jak mnie samą męczy ta ilość potem.
Ha, taka refleksja.

W każdym razie wyjazd był udany. Dzieciakom najbardziej podobał się nieograniczony dostęp do basenu i poczynili w kwestii pływania ogromne postępy. To temat dla nas bardzo na czasie, bo Wojtek w tym roku chodzi na basen z całą klasą, a że nie uczył się wcześniej pływać, a ratownicy mają małe zrozumienie dla obaw dzieci przed wodą, jest to dla niego temat trudny i często prosi, byśmy go zwolnili z zajęć. Staramy się jednak tego nie robić i częściej niż zwykle chodzimy rodzinnie na basen, by Chłopak mógł poćwiczyć bez stresu to, co robią na szkolnych zajęciach.

Także w ten weekend Wojtek opanował pływanie pieskiem i skoki do wody.
Hanka z kolei pływa sama na makaronie.
W piątek wieczorem, tuż po przyjeździe, dzieciaki nie wychodziły z płytkiego brodzika dla dzieci.
W niedzielę z kolei oboje pływali w głębokim basenie dla dorosłych, a brodzik to była atrakcja na chwilkę :)

Hania po raz kolejny pokazała twardość charakteru i cały weekend ćwiczyła nurkowanie, po to, by w niedzielę zjeżdżać ze zjeżdżalni bez stresu, że wpadnie po czubek głowy do wody. Wręcz właśnie takie wpadnięcie było jej celem.
Aż jej pozazdrościłam uporządkowania, bo najpierw rozpoznała problem, potem nakreśliła plan działania i uparcie go wdrażała w życie, by na koniec osiągnąć pożądany efekt.
Na Wojtka patrzyłam z radością i przyjemnością jak cieszy się z nowo nabytych umiejętności.
I też miałam myśl, żeby utrwalić te chwile na zdjęciu :) Ku mojej uldze na basenie nie miałam ani telefonu ani aparatu, więc i problem się rozwiał.

Udało się nam też pójść na krótki spacer do lasu (to ja i Hania), a chłopcy poszli pobiegać (bo teraz biegają wspólnie!) i z tej chwili, uwaga!, mam zdjęcia :)

Uśpiona natura wzbudziła we mnie spokój.











16.2.15

Coś się kończy, coś się zaczyna.

Ktoś umarł. Ktoś się narodził.
Doświadczyłam obu tych skrajności w ostatnim czasie. Byłam (jestem!) w smutku i w radości jednocześnie.
I tyle, tyle myśli...
A najbardziej widoczna jest ta, że byłam (i jestem) w tym sama. Nie dopuszczam do tego dzieci, a przynajmniej nie tak bardzo jak bym chciała.
I czuję, że robię to z wielką szkodą dla nich (i dla mnie).
Niełatwa dla mnie świadomość. I co mogę z tym zrobić?
Ktoś wie?

Ciocia, ciocina, cioteczka!
Grunt to mieć z kim robić dzióbek. I to się nazywa oparcie.


10.2.15

Chorak

Po trzytygodniowej celebracji świąt Bożego Narodzenia, Nowego Roku i święta Trzech Króli oraz po dwóch tygodniach ferii, znowu siedzimy w domu.
Słowo "znowu" nie do końca jest właściwe, bo wtedy mogliśmy wychodzić (a nawet: wychodziliśmy! czy wręcz: "wyjechaliśmy!"). Teraz w sumie też możemy i nawet wybieramy się z Hanią na bal karnawałowy do przedszkola (pani doktor pozwoliła!).
Ale słuchanie rozdzierającego kaszlu dziecka co kwadrans rozmiękcza mnie totalnie.
Mam już dość zimy, zimna, za suchego powietrza w mieszkaniu i nocy co przychodzi już o 17 (choć przecież i tak jest o niebo lepiej niż w listopadzie na przykład, prawda!). Mam też dość zastanawiania się czy tym kaszlem/gilem/kichaniem mam się niepokoić czy jeszcze odpuścić sobie złe myśli?

A dziecko płaczące histerycznie z powodu bolącego ucha to już w ogóle obrazek rozdzierający.

Wiosno, przybywaj!

Ulubiony obecnie napój: Pecto Drill