10.12.12

Sabat czarownic

... czyli co robimy z Hanią kiedy Wojtek jest w szkole, a tata w pracy? :)


28.11.12

Los na loterii

Jakiś czas temu moja mama nieopatrznie powiedziała Wojtkowi, że jak wygra w totka miliony, to wykupi w sklepie cały zapas figurek Lego, tych, co to są szczelnie zapakowane i nigdy nie wiesz co wylosujesz (a działo się to po tym jak Chłopak wylosował figurkę, która go rozczarowała i rozczarowanie okazywał bardzo).

W zeszłym tygodniu, jak Wojtek z Babcią spotkali się znowu, zapytał się, zupełnie serio, jak to jest z tymi milionami, czy już je wygrała. I czy będzie mógł dostać figurki.

Oj, trzeba uważać co się mówi dzieciom! :)
A swoją drogą czy dziecięca naiwność i prostota w postrzeganiu świata nie jest cudowna??

13.11.12

Z cyklu rozmawiamy

Wczoraj działo się.

Najpierw byłyśmy z Hanią na mieście. W Rossmanie dziewczyna wypatrzyła plastikową małą laleczkę i uznała, że musi ją mieć.
Ja: "Haniu ta lala jest brzydka. Po co Ci w ogóle taka lala?"
Hania: "Ee, do zabawy".
Uległam.

Potem poszłyśmy na dłuuugi spacer ulicami i parkami śródmieścia południowego (wszak my śródmiejskie dziewczyny jesteśmy!) aż w końcu wylądowałyśmy w szkole, by odebrać Wojtka.

Wojtek wraz z kolegą Aleksandrem zajęty był kolorowaniem dyni z kolorowanki a kiedy nas zobaczył ucieszył się, po czym uraczył Olka opowieścią:
W: "A wiesz, że moja siostra chodzi do takiego małego przedszkola i jak oni robią tam prace to Hani praca jest zawsze NAJGORSZA??"

Oh, jak zabawnie to zabrzmiało! I próbuj teraz wytłumaczyć sześciolatkowi, że taki jest cykl rozwojowy człowieka, że łapy kotkowi przykleja na głowie lub plecach, a nie na brzuchu..

Potem nastąpił powrót do domu i aktywności w tymże, aż przyszedł czas by zapędzić dziatki do łóżek.
Hania oporna była i długo usypiała w wózku prosiaczka, sama nie chcąc być usypianą. W końcu zgasiłam światło i w ciemności rozległo się: "Aaa, nie widzę nic na oczy".

U-W-I-E-L-B-I-A-M! :)

A tak było na spacerze:


10.11.12

Zima jesienną porą

Tak było prawie dwa tygodnie temu.
Nie ma to jak jesienne zabawy na śniegu :)

Na zdjęciach wygląda fajnie, a tak na prawdę było mniej idylicznie: Wojtek marudził, że musi być na dworze (zamiast w domu), Hania chciała spać i z każdej prawie zabawki na placu zabaw spadała, co oczywiście wywoływało szloch.
Tomek, który miał być asystentem fotografa bardzo się przejął swoją funkcją i ograniczał się tylko do obsługi blendy, zostawiając mi ustawianie dzieciaków, rozśmieszanie ich i ogólnie zajmowanie się nimi, co nieco tylko, ale jednak, utrudniało obsługę aparatu i robienie zdjęć.
Wszystkim było zimno i wszyscy marudzili.

Ale zdjęcia wyszły fajnie :)





8.11.12

Listo-smutno

Dość smętnie się zrobiło i nostalgicznie, acz zdumiewająco ciepło (to zapewne dlatego, że udało mi się kupić puchowy płaszcz).
Nie lubię listopada (a kto lubi??), poza Dniem Wszystkich Świętych i Dniem Niepodległości.

1 listopada lubię spacery na cmentarz i łapanie między drzewami promieni słonecznych (jakoś mamy szczęście do słońca tego dnia w ostatnich latach), szczypanie zimna w policzki, a potem ogrzewanie się w samochodzie i ciepły obiad w domu.
Jest to też mój ulubiony poranek w roku, mimo, że zawsze o świcie tego dnia wstajemy, bo podróż po cmentarzach rozpoczynamy wcześnie. A jednak mamy czas na delektowanie się śniadaniem.
I tak było w tym roku: długie i pyszne śniadanie z moją mamą. Wizyta na trzech cmentarzach, w międzyczasie obiad w domu, a później odwiedziny u babci dzieciom, która po operacji dobrzała w domu. A jeszcze później wizyta u prababci, u której podziwialiśmy nowe mieszkanie, a dzieciaki szalały (jak zawsze).
I nawet Wojtek nie marudził, że trzeba spacerować i dlaczego on nie może posiedzieć w domu w dzień wolny od szkoły (ostatnio to główny temat naszych weekendowych dyskusji).
Miło było.

11 listopada z kolei lubię wspomnienia czasów, które minęły bezpowrotnie. Lubię to poczucie, że prawie dotykam okres międzywojnia. Czuję się trochę tak jakbym oglądała przyjęcie z epoki przez szklaną szybę.
Lubię w tym czasie słuchać i czytać o bankietach z gęsiną na pierwszym planie i wyobrażać sobie panie w koronkach i w sznurach pereł, a panów w surdutach i cylindrach na głowie.
Uwielbiam ten czas w historii i nie o politykę mi chodzi, a obyczajowość.
Jak będzie w tym roku? Mam nadzieję, że obejdzie się bez zadymy.

Tymczasem wspominam ostatnie jesienne ciepłe dni sprzed miesiąca prawie.
I Hanię z pierwszym gilem tego sezonu.

Matka jęczącym dzieciom

Krasnal w czasie małodomkowych szaleństw

I wspomniany wyżej gil w liściach. Trudno uwierzyć, że następnego dnia spadł śnieg i biało było jak w styczniu.




30.10.12

...

Na przekór smutnym wiadomościom, chciałabym napisać coś wesołego lub miłego przynajmniej.
Ale nie bardzo wiem co.
Napiszę więc, że bardzo lubiłam Cię czytać Chustko. Lubiłam Twoje mądre spostrzeżenia, poczucie humoru, dystans do siebie. Podziwiałam z jaką bezpośredniością edukowałaś nas wszystkich w sprawie raka.
Nie sądziłam, że można płakać po kimś kogo znało się tylko wirtualnie.
Będzie mi Ciebie brakowało.

chustka.blogspot.com

25.10.12

Liść klonu

Przedwczoraj kiedy odbierałam Wojtka ze szkoły usłyszałam, że na następny dzień dzieci mają przynieść 10 liści klonu, bo na świetlicy będą tworzyli jesienne bukiety.
"Świetnie!" pomyślałam, bo zawsze uwielbiałam takie sezonowe prace ręczne, ale o dziwo nigdy nie wprowadziłam ich do mojego domu (pisanie o wyrzutach sumienia z tego powodu pominę).
A potem cieszyłam się tylko z postępu technologii i tego, że w ciągu sekundy mogę wyguglać jak liść klonu wygląda, bo, wstyd przyznać, nie byłam pewna.

Fajnie się zrywa z synem liście w drodze do domu. Miło jest patrzeć na jego radość z tego, że je ma i że są takie ładne (kolorowe).

Niezwykłe jest gdy Dziewczyna po całym dniu spędzonym z babcią wpada do domu i rzuca się w moje objęcia.
Nasze małe codzienne radości :)


Update popołudniowy: Chłopak odmówił robienia w szkole bukietów z liści. Widziałam, że dzieciaki prześliczne je zrobiły, ale cóż. Mówi się "trudno".

22.10.12



Weekend był bardzo udany.
Mieliśmy czas i na wylegiwanie się w łóżkach rano (choć akurat na to zawsze mamy czas :).
Był czas na wyprawę do parku, jesienną sesję i brykanie na placu zabaw.
Świętowaliśmy też kolejne urodziny Gosi.
A w niedzielę leniliśmy się, a mi i Tomkowi udało się nawet załapać na ostatni dzień Warszawskiego Festiwalu Filmowego.
Jaka szkoda, że następny weekend dopiero za tydzień!


A dzisiaj na jednym z blogów kulinarnych przeczytałam, że to ostatni dzwonek, by nastawić ciasto na pierniczki świąteczne. Na prawdę to już ten czas??

21.10.12

W jak wycieczka. W jak wakacje.

Zgłosiłam się jako osoba towarzysząca na wyjście do parku organizowane w szkole.
Cóż to był za szał!
27 sześciolatków potrafi wykończyć, ale było to bardzo fajne wyjście.
Pogoda dopisała, a ja miałam okazję poznać trochę kolegów i koleżanki Wojtka i zobaczyć kto z kim wariuje najbardziej (oczywiście, że Borys z Piotrkiem) i z kim bawi się mój syn (najchętniej sam i gada do siebie bez przerwy. Jacy rodzice takie dziecko :).

Poza tym byliśmy na wakacjach (znowu!!).
Fajowo było, nawet jeśli rajska wyspa w naturze nie wyglądała aż tak rajsko jak się tego spodziewaliśmy. I tak było pięknie.
A dla mnie i dzieciaków była to pierwsza wyprawa do Azji!

Widok z prawa

I widok z lewa

1.10.12

Obrazki.

Moje obrazki, do zapamiętania:

1. Wojtek zmierzający w podskokach z Tatą w kierunku drzwi przedszkola.
Potem zwróciłam uwagę, że większość małych dzieci tak chodzi i jest to absolutnie cudowny widok: szczęście i beztroska w najczystszej postaci.
Teraz Chłopak też podskakuje, ale niestety z tornistrem na plecach idzie mu to dużo ciężej.

2. Wakacje, nad jeziorem. Szukając rozrywek na plaży, postanowiliśmy wypożyczyć kajak.
Okazało się, że Hania nie do końca była chętna, może nie tyle samemu kajakowi, co bycia unieruchomioną w kapoku.
Wojtek:
- (do mnie): A teraz mamo nie poprawiaj mnie, bo ja chcę namówić Hanię na płynięcie
- (do Hani): Popłyniemy na środek jeziora, a tam będzie kaka (choć Hanka nigdy tak na kaczkę nie mówiła, to Wojtuś lubi mówić w ten sposób, niby po "haniowemu") i kwiatki i zobaczymy rybki.

Rozczuliła mnie ta opiekuńczość w stosunku do siostry (wcale nie rzadka!) i zaniepokoił komentarz o poprawianiu. Strofuję go nazbyt często?

3. Środek zimy. Dzieci chore, siedzimy w domu. Ja z Wojtkiem coś budujemy z Lego, Dziewczyna bawi się dziecięcym serwisem do herbaty i serwuje nam co chwila nową porcję wyimaginowanego napoju.
W pewnym momencie Wojtek znużony piciem herbaty na niby i co sekundę, mówi Hance właśnie wyciągającej do niego rękę z filiżanką: "Ja już więcej nie mogę Hanka. Jak wypiję więcej, to mi brzuch pęknie!"

Lubię ich bardzo. Razem i każdego z osobna.


27.9.12

Nic dwa razy...

Zdarza się tak:

Wchodzimy do windy w metrze, a w ostatniej chwili dosiada się do nas kobieta w wieku średnim i z dużą nadwagą (wygląda tak, jakby jej się nie chciało po schodach wchodzić i tylko z tego powodu ta winda).
Ja właśnie jestem w trakcie rytualnego dialogu z Hanią kto naciska przycisk uruchamiający windę (oczywiście, że Hanka! Ale zawsze to długo trwa, bo musi wykokosić się z wózka, co nie jest łatwe).
W tym czasie pani zniecierpliwiona i z widocznym żachnięciem naciska przycisk sama.
Dziewczyna, choć to widzi, naciska przycisk ponownie dokładnie w tym samym momencie kiedy winda rusza.

Czy ta kobieta na prawdę miała powód do takiego żachnięcia? Nie mogła się spytać czy możemy sprawę załatwić szybciej bo jej się śpieszy? A może mogłaby jednak zaczekać te pół minuty?
Taka głupia sprawa a wywołuje takie emocje (był nawet odcinek Seksu w wielkim mieście po części właśnie o tym).
A mnie zadziwia dlaczego najbardziej nieprzyjemnymi współpasażerami windy w metrze są właśnie osoby, które ewidentnie nie muszą z windy korzystać (a często wyglądają wręcz jakby nie powinny)??

Ale zdarza się też tak:

Czekamy we trójkę na metro w godzinach szczytu. Podjeżdża kolejka wypełniona po brzegi. Widząc, że na końcu pociągu, w miejscu dla wózków, nie ma gdzie szpilki wcisnąć, podchodzę do drugich drzwi od końca. W tym momencie pociąg się zatrzymuje, drzwi się otwierają, a z tych ostatnich wybiega kilka osób i krzyczą do mnie, że właśnie się przesiadają, żeby mi zrobić miejsce.
Miłe to było bardzo :)

Tymczasem Babie Lato w pełni. Jest pięknie. Pierwszy raz od dawna nie smuci mnie to, że lato się skończyło.

Byliśmy na Mazurach 
Ale dzieci nie złapały jeszcze żeglarskiego bakcyla, choć bieganie po stojącej w porcie łódce bardzo im się podobało.

Ciekawsze wydały się zawody agility, w których występowała ciocia
Choć i tutaj największą atrakcją była chyba wałówa zapewniona przez babcię.

Jesienny piknik ma swój urok, muszę przyznać.

21.9.12

Przedszkolnie mi jeszcze

Skoro jestem już w temacie placówek edukacyjnych, to chyba muszę napisać tutaj trochę o przedszkolu Chłopaka. Bo jak na razie cieszę się ze szkoły, ale mentalnie siedzę jeszcze jedną nogą w Starszakach i chyba muszę odprawić jakiś rytuał przejścia, by ten etap definitywnie zamknąć.

Wybór przedszkola nie był łatwy, a i ja byłam bardzo negatywnie nastawiona do państwowych placówek. Bałam się braku szacunku wobec dzieci i ich indywidualności ze strony pań. Bałam się okropnego jedzenia i mleka we wszystkich potrawach (a Wojtek jest na nie uczulony). Bałam się wielu rzeczy, wybierałam więc bardzo starannie i zaszłam do prawie każdego przedszkola w okolicy (a na Mokotowie jest ich sporo).
I najśmieszniejsze jest to, że wybrałam kiepsko. Ale nie będę pisała o tym wszystkim co mi się tam nie podobało, bo na szczęście Wojtka to nie dotyczyło (no może poza jedzeniem, ale i tego jadł jak ptaszek, więc sobie daruję), bo w sumie miło wspominam ten czas a całe nasze szczęście w tym kiepskim wyborze polegało na tym, że Wojtek trafił na najfajniejsze przedszkolanki, które wiele dzieciakom pokazywały i którym się chciało (na przykład wyjść do teatru lub do parku. Taka oczywistość niby, a jednak nie dla wszystkich).
A najważniejsze, że trafił do fajnej grupy dzieciaków.
Cudowne w przedszkolu jest to, że dzieci są jeszcze bardzo otwarte. Nie zamykają się w swojej grupie,  bawią się każdy z każdym, choć rzecz jasna widać od razu kto lubi się najbardziej (szczególnie w najstarszej grupie), nie piętnują się jeszcze, choć zauważają już różnice między sobą.

Wojtuś w przedszkolu zdobył najlepszego przyjaciela, Bartosza. Polubił go jeszcze w Średniakach, ale prawdziwa przyjaźń zawiązała się na początku Starszaków. Jak przychodziłam po Wojtka, to chłopaki zawsze siedzieli razem, coś rysowali lub bawili się zaśmiewając się do rozpuku. Tata Bartosza przychodził po niego o podobnej porze i często razem przemierzaliśmy wspólny kawałek drogi do domu, a chłopaki wariowali na całego. Fajne to było.
Dużo śmiesznych tekstów powiedzieli, ale ja zapamiętałam tylko dwa:

1. Przed przedszkolnymi jasełkami. Wojtek wtedy chorował i przyszedł tego dnia do przedszkola na samo przedstawienie. Odprowadziłam go do sali, żeby pomóc mu się przebrać, a tu powitał nas okrzyk radości wydany przez wszystkich uradowanych widokiem Wojtka, a Bartosz podbiegł do niego i krzyknął: "Mój przyjacielu, pamiętasz mnie jeszcze?"
Miód na matki serce :)

2. Środek zimy lub wczesna wiosna. Wojtek i Bartosz zajęci byli rysowaniem jak przyszłam i rozmową o tym, że Bartosz na weekend wyjeżdża do dziadka poza Warszawę
W: "Mamo czy mogę pojechać z Bartoszem do jego dziadka?"
B: "Bo my już o tym myśleliśmy, jak jechać razem i chyba najprościej będzie jak pojedziecie za naszym samochodem"
Wspólna wycieczka do dziadka nie doszła jednak do skutku :)

Do grupy przedszkolnych kolegów i koleżanek Wojtka należeli jeszcze
Antoś - niekwestionowany lider grupy. Osoba, którą w socjologii nazywa się gwiazdą socjometryczną. Wszyscy go lubili (i dorośli i dzieci), zawsze uśmiechnięty, pomocny, wygadany. Przystojniak. Wszystkie dziewczynki planowały z nim ślub :)
Zawsze z radością witał się z Hanią i się nią zajmował.

Maura - przyjaciółka Antka (często słyszałam z jej ust słowa "Co robisz Antonii?" lub "Antonii pobawimy się?"). Uwielbiająca swojego starszego brata i pewnie przez to dziewczynka zainteresowana chłopięcymi zabawami (jedyna dziewczynka, która wzięła udział w meczu Starszaków, pozostałe były tylko chearleaderami). Uczynna, obowiązkowa. Prawdziwy przyjaciel.

Natan - zawsze uśmiechnięty.

Franek - mieszka najbliżej nas i przez to był tu kilka razy. Miewał ataki złości, ale ogólnie to słodziak. Zawsze mnie zagadywał i pytał czy może przyjść do Wojtka, a jak odkrył, że przynoszę Wojtkowi jakieś małe smakołyki, pytał co dziś dla niego mam i czy mogę go poczęstować.

Mikołaj - pierwszy piłkarz przedszkola. Często go spotykaliśmy w jordanku jak ćwiczył z tatą. Miał w oku błysk niezłego rozrabiaki

Bartek - nie należał co prawda do bandy, ale ja zawsze czułam wobec niego sympatię. Z wyglądu aniołek, jasny blondyn z półdługimi włosami, a Wojtek zawsze opowiadał, że to największy rozrabiaka w grupie.

Emil - ciekawa postać. Chłopiec chyba z rodziny patologicznej, w dodatku chyba z ADHD. Panie z pewnością miały z nim problem, a widać to było szczególnie w ostatniej grupie, gdzie duży dystans rozwojowy między nim a rówieśnikami był najbardziej widoczny. Wszystkie dzieciaki wiedziały, że Emil kiepsko się uczy, nie umie wykonywać zadań, które panie zadają tak jak inni. Im były starsze tym bardziej widziały, że jest inny i trochę to było czuć w rozmowach. A z drugiej strony była to dla nich w jakiś sposób ważna postać i często pojawiał się w zabawach (choć rzeczywiście bywał naznaczonymi rolami tego złego) i chyba mimo wszystko go lubili. Miał starszego brata i młodszą siostrę Maję, którą Wojtek darzył jakąś szczególną czułością (Maja była w Maluchach, gdy oni byli w Starszakach)

Piotrek - pojawił się dopiero w Starszakach i tak na prawdę do grupy dołączył dopiero wiosną, gdy dzieciaki zaczęły wychodzić na dwór i okazało się, że to również zapalony piłkarz. Miał uznanie, bo przez to, że był drugi rok w Starszakach dzieciaki uważały go za starszego i bardzo się go słuchały. Teraz jest z Wojtkiem w klasie, a ja zawsze jak go widzę to nie mogę od niego oczu oderwać, bo przystojny jest jak diabeł, ma uśmiech niewiniątka i figlarne ogniki w oczach. Rozrabiaka pełną gębą, ciekawe czy rodzice będą mieli z nim problemy wychowawcze gdy wejdzie w trudny wiek.

Marysia - nie była w grupie, bo dziewczynki trzymały się razem, ale ją uwielbiałam i dlatego muszę o niej napisać.
Marysia często wychodziła o tej samej porze co my, a zawsze odbierała ją mama i jej młodsza siostra Zosia (starsza od Hani o rok). Niejedno pół godziny spędziłyśmy razem w szatni, bo Marysia zbierała się do domu tak samo wolno jak Wojtek. A jeśli do tego Hania była w pobliżu, to trwało to jeszcze dłużej, bo Marysia była Hanią zafascynowana i pomagała mi bardzo zajmować się nią. Zosia też zresztą, pewnie wzorem starszej siostry polubiła Hanię bardzo.
Kiedy przychodziłam na górę do sali, a Marysia jeszcze była, nieraz bawiła się z Dziewczyną w popołudniową herbatkę. Ale mi najbardziej utkwiła w pamięci scena, gdy mama Marysi prosiła ją, by ta się pośpieszyła (rzecz działa się już w szatni) z ubieraniem, a ona nie mogła, bo zbierała z podłogi jabłko przez Hankę wyplute. I wiele podobnych sytuacji miało miejsce. Do tego Marysia była prześliczna, a jej siostra, mała elegantka, codziennie przychodziła do przedszkola z inną torebką. W czerwcu poprosiłam ich mamę o możliwość zrobienia im zdjęć i uwielbiam je teraz oglądać. Ale tutaj nie mogę niestety pokazać żadnej.
A teraz Zosia, siostra Marysi, chodzi do tego samego przedszkola i jak ostatnio zobaczyłam je we trzy wychodzące, to krzyknęłam do Wojtka na cały autobus. Tak się uradowałam ich widokiem :)

Była jeszcze Julka, Andrea, Zuzia (elegantka i miłość Franka, a teraz chodzą razem do zerówki) i Kasia (kokietka na całego).
Bardzo ich wszystkich polubiłam, a teraz czekam aż nauczę się rozpoznawać dzieciaki z klasy (na 28 osób jest w stanie rozpoznaję z imienia i nazwiska 7, czyli jeszcze trochę przede mną).
Lubię dzieci, nic na to nie poradzę. Może powinnam była zostać pedagogiem?

A zdjęcie jest z pożegnania Starszaków




Pierwsza klasa

Za chwilę upłynął trzy tygodnie odkąd Wojtek zaczął chodzić do szkoły. Czy mam jakieś refleksje?
Nie, jeszcze żadnych :)

Pierwszego dnia byłam bardzo przejęta i Wojtek chyba też. Na rozpoczęcie roku poszliśmy sami, bo Tomek musiał iść do pracy, a i babcie były zajęte. I nie sądziłam wtedy, że to jakaś wielka sprawa - prawdziwa szkoła zaczyna się przecież wraz z lekcjami, a nie uroczystością z panem dyrektorem.
Ale jednak jak doszliśmy do szkoły i zobaczyłam całą chmarę pierwszoklasistów i do tego jeszcze trójkę dzieciaków, z którymi Wojtek był w przedszkolu, to łzy stanęły mi w oczach i cieszyłam się, że mam na kolanach Hanię, którą mogę wyściskiwać i do której mogę mówić cokolwiek byle te łzy zahamować.
Wojtek, choć nic nie mówił, był chyba trochę wystraszony. Wnioskuję po tym, że machał do mnie jak stał na środku sali teatralnej (taki zwyczaj - pan dyrektor wyczytywał dzieciaki z danej klasy, które wychodzili na środek, a potem wszyscy poszli do klasy ze swoją wychowawczynią), a nigdy tego nie robił w podczas występów w przedszkolu. A potem, już w klasie jak siedział w ławce rozglądał się za Hanią i przywołał ją, żeby była blisko niego i dopiero wtedy zaczął się śmiać.
Ale uroczystość szybko go znużyła, bo wcześniej obiecałam mu, że po niej pójdziemy do kina na Madagaskar i bardzo go do kina ciągnęło.



A potem było zebranie dla rodziców i bardzo mnie podbudowało, bo widać, że rodzice fajni (atmosfera na zebraniu lekko prześmiewcza i niczym nie przypominała tych z przedszkola - duży plus!), a wiadomo, że jak rodzice fajni, to i dzieci fajne :)
W kolejnym tygodniu znowu usłyszałam gdzieś, że są rodzice, którzy zastanawiają się nad wypisaniem swoich dzieci z angielskiego, bo umieją dużo więcej niż pani im oferuje i zaczęłam się zastanawiać czy jednak nie trafiliśmy do grupy ze zbyt dużymi indywidualnościami.
Tomek się śmieje, że coś jest w tym, że angielski jest traktowany jakoś szczególnie przez rodziców. Nauczyciel języka polskiego czy historii nie jest pod takim obstrzałem jak anglista właśnie, choć przecież te dwa przedmioty są równie ważne i nie mówię tu o umiejętności poprawnego wysławiania się czy znajomości historii rodzimego kraju, a o tym jak bardzo, wbrew pozorom, kształtują naszą osobowość (czytam właśnie książkę o powstaniu warszawskim, gdzie co chwilę poruszany jest temat czy warto czy nie warto umierać za ojczyznę śmiercią bezsensowną, stąd moja butność pewnie).

Ale to tylko dygresja, bo szkoła podoba mi się. Chyba dobrze wybraliśmy i chyba na fajną nauczycielkę trafiliśmy. Piszę "chyba", bo Chłopak niezwykle skryty, jak zwykle. Nie lubi mówić co w szkole robili, a jedyna szkolna historia o jakiej lubi opowiadać to zasady funkcjonowania szkolnej stołówki. To podoba mu się bardzo :)

Hania z kolei zazdrości bratu. Przez pierwsze dni rozpaczała bardzo, że Wojtek wychodzi i żegnała go z podkówką. Na szczęście jest Mały Domek gdzie chodzi już trzy razy w tygodniu. I chodzi z wielką radością, zostaje bez problemu, wychodzi z problemem :)
Chłopak natomiast zazdrości siostrze i mówi, że w MD jest odwrotnie niż w szkole: dużo zabawy, mało nauki. A jak idziemy razem po Hanię, Wojtek szybko zrzuca buty i leci pobawić się zabawkami dla bobasów :)

Czuję, że po trzech tygodniach nasze domowe życie stabilizuje się. I dobrze :)


10.9.12

...

Smutno mi, bo zamknął się mój ulubiony blog. Taki, który czytam od zawsze i który otworzył mi oczy na blogowy świat. Taki, który opowiadał o chłopcu równolatku Wojtka i to dosłownie, bo różnica między chłopakami wynosiła dwa dni i przez to traktowałam go jak kogoś bliskiego. Taki, który niezwykle mnie inspirował w kwestii wychowania dzieci, spędzania czasu z nimi w Warszawie, w kwestii fotografii i jeszcze paru innych kwestiach,
Wiem, że tak się dzieje, że te blogi to nie na zawsze, że w końcu pojawia się potrzeba zachowania prywatności, albo po prostu nastąpił przesyt blogiem, pokazywaniem siebie etc. Ale to nie zmienia faktu, że mi przykro i czuję, że coś się skończyło.
No cóż, coś się kończy coś zaczyna.

Na pocieszenie wspomnienie wakacji - jedne z moich ulubionych zdjęć.

W Jezioranach na Warmii

Skawinki, u Asi

Plac Zbawiciela

13.8.12

Warkoczyk

Zimno i buro, można popaść w depresję. Przez chwilę nawet się nad tym zastanawiałam, ale postanowiłam jednak się nie poddawać i znów mi dobrze na świecie.
Do tego spałam dzisiaj do 10!!! Kiedy ostatni raz mi się coś takiego przydarzyło?? Chwała babciom, które przyjmują wnuczki na noc :)

By osłodzić sobie jesienną aurę i zabić nudę, która pojawiła się gdy czekałyśmy na panów mających zamontować nam nowe półki, zorganizowałyśmy z Hanią herbatkę.

Przybyli wspaniali goście.


A Hania specjalnie na tę okazję wypróbowała nową fryzurę.



Było to bardzo udane przyjęcie, a Hania z talerzyków wyjadła wszystkim ciasto ze śliwkami!
A półka też jest super! :)

9.8.12

Pyza na polskich dróżkach

Nic nie zapowiadało tego, że w te wakacje tak się rozjeżdżę (jest w ogóle takie słowo??)
Wszystkie moje wyjazdy organizowane były spontaniczne, wszystkie z dziećmi, na jeden załapał się też Tomek :)

Było bosko! Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że wakacje w Polsce mogą być wspaniałe i że wiele mam jeszcze tutaj ciekawych miejsc do odkrycia.

*********
Hitem sezonu okazała się Warmia, która urzekła nas przepięknymi starymi miasteczkami i widokami zapierającymi dech w piersiach (jak to możliwe, że zachwycałam się Toskanią, skoro pod nosem mam takie krajobrazy???).
Ale równie pięknie było w Beskidzie Makowskim u Gabi. A i Kołobrzeg, ku mojemu zdziwieniu, okazał się na swój sposób urokliwy.

Teraz z kolei mogę nacieszyć się wakacyjną Warszawą (puste, nagrzane miasto - uwielbiam to!), by niedługo wyruszyć na kulminację sezonu - rodzinne wakacje w Chorwacji.

W tych rozjazdach czuję się znów jak studentka w czasie wakacji. A miejsca, które odwiedzam są wszystkie nieco retro, dzięki czemu odnajduję swoje wewnętrzne dziecko. I jest mi bardzo bardzo dobrze na świecie :)

Fotorelacja i wspomnienia mam nadzieję już wkrótce, tymczasem kilka obrazków z drogi.



Na Beskidzkich drogach




I Warmia. Czy Toskania może? :)






8.8.12

Lato w mieście

Bardzo lubię lato w mieście.
Do tego stopnia, że byłam trochę rozdarta przed każdym tegorocznym wyjazdem, że wyjeżdżam zamiast rozkoszować się letnią, leniwą atmosferą stolicy i licznymi imprezami organizowanymi dla tych niedobitków, którzy nawet na weekend nie opuszczają city.
Pesymiści najwyraźniej tak mają :)

Wczorajsza wyprawa do decathlonu zakończona sukcesem, ale nie on jest tutaj ważny a atmosfera, która panowała w sklepie: same rodziny z małymi dziećmi a wszyscy kłębili się w trzech alejkach - tej ze sprzętem biwakowym, z akcesoriami do pływania i z tymi do nurkowania.
I ta ogólna atmosfera radości powodowana wizją urlopu już wkrótce!
Poczułam się jak bym już była w Chorwacji :) Fajne to było.

Wojtek na wakacjach z babcią nad morzem. W domu pusto, nikt nie marudzi, że chce znowu omleta na śniadanie.
Bardzo lubię to zdjęcie.



Tymczasem ja z Hanią cieszymy się latem w mieście :)


6.8.12

Co powie tata?

Wojtek i Hania są szczęściarzami. Mają wspaniałego tatę, który poza wszystkimi swoimi zaletami, które sprawiają, że jest cudowny i kochany, jest przede wszystkim cierpliwy i pełen zrozumienia dla smyków. Mi tej cierpliwości i zrozumienia trochę brakuje (na przykład wtedy gdy chłopak odmawia zjedzenia kotleta mielonego, bo wypatrzył w nim drobinki zielonej pietruszki).

Szczególnie silna więź łączy tatę z Wojtkiem. Oni mają wspólne sprawy, podobają im się te same filmy, które lubią razem oglądać. Przy tacie chłopakowi nie zamyka się buzia - cały czas o czymś mówi, opowiada (ostatnio to zwykle wymyślone historie zainspirowane Harrym Potterem lub Gwiezdnymi Wojnami). A największą ich wspólną miłością są klocki Lego. Bywają dni kiedy Tomek od razu po powrocie do domu idzie do Wojtka pokoju i spędza tam cały wieczór na wspólnym budowaniu.
Zazdroszczę im tego. A najbardziej tego, że Tomek przyjmuje Wojtka takim jakim on jest i nie próbuje go zmieniać (ją ciągle jeszcze podejmuję próby przekonania go do tego, że lubi ciemne pieczywo, kotlety wegetariańskie lub warzywa).

Hania też tatę uwielbia. Z nim może pobrykać trochę bardziej niż ze mną, tata też wyżej huśta (a huśtawki są dziewczyny ulubionym sprzętem na placu zabaw). Tata też ma zamontowane dziecinne siodełko na swoim rowerze, którym powozi Hankę hen w miasto. No i ma cierpliwości do dziewczyńskich psot znacznie więcej.

W sytuacjach kryzysowych Wojtek leci do taty i to tata najlepiej go uspokaja (zwykle pomaga nic nierobienie - ani pocieszanie ani denerwowanie się, że on się denerwuje).
Hania z kolei wybiera mamę.
I dobrze, równowaga jest zachowana. Bo gdyby nie, to by my mnie z zazdrości skręciło! ;)

23 czerwca, dzień Ojca.
Akurat tego dnia byliśmy w drodze do Kołobrzegu, tego dnia też zrobiłam zdjęcie po lewej (koszulki były prezentem dla chłopaków ode mnie)
Zdjęcie po prawej zrobiłam kilkanaście dni później już w Warszawie.


17.7.12

Na początku był negatyw...

Od początku czerwca jestem w fotograficznym szale. Zaczęło się co prawda jeszcze na majówce, potem była niedziela w Stavanger, ale teraz widzę, że się dopiero rozkręcałam.
Kulminacją okazał się chyba ciąg przedszkolnych imprez - urodziny Maury, przedstawienie łączące w sobie dzień Mamy i Taty oraz zakończenie roku przedszkolnego i przedszkola w ogóle, mecz Starszaków. Poczułam wtedy jak niewiele mi zostało do nacieszenia się tym, że mam w domu przedszkolaka i że za chwilę każde z tych dzieci, które tak polubiłam, pójdzie w swoją stronę i zaczęłam trzaskać zdjęcie za zdjęciem, by w ten sposób coś z tego etapu naszego życia zostało. By uchwycić też tę atmosferę zgrania i poznania się, która w starszakach jest już bardzo silna.
W tak zwanym międzyczasie dokumentowałam atmosferę przed Euro i w czasie mistrzostw oraz różne eventy towarzyskie. A potem wyjechałam najpierw nad morze, a potem w góry, gdzie oczywiście też robiłam zdjęcia. I to był gwóźdź do trumny. Teraz nie wyrabiam z porządkowaniem i obróbką tego wszystkiego, a w perspektywie mam już kolejny wyjazd, na który przecież też bez aparatu się nie ruszę.
Ratunkiem jest fotografia analogowa - tutaj robię zdjęcia, wywołuję i mam. I nic nie poradzę na to, że analog jest moim ukochanym aparatem. Lubię ten dreszczyk emocji jak odbieram zdjęcia i nigdy nie wiem co wyjdzie. I lubię ten klimat zdjęć z kliszy. Na cyfrze jest moim zdaniem nie do powtórzenia. Przynajmniej ja nie umiem.
Poniżej garść wakacyjnych impresji.
Kołobrzeg.

Pogoda nie rozpieszczała.

Chwila przerwy w domu, gdzie dla odmiany cieszyły upały.

Tęcza nad placem Zbawiciela. Najpiękniejszym i najciekawszym w Warszawie.

Skawinki.

I przepiękny ogród Asi.

5.6.12

Dwulatka

Dwa lata temu kiedy wszyscy świętowali długi weekend, 20 rocznicę pierwszych wolnych wyborów lub po prostu cieszyli się upałem, ja, w bólach i z krzykiem o jaki siebie w ogóle nie podejrzewałam, rodziłam Hanię.
Urodziła się 4 czerwca o 14.50.
Nie płakała, była oazą spokoju i poza tym, że przez pierwsze trzy miesiące nie lubiła jeździć wózkiem, była niemowlęciem zupełnie niekłopotliwym.
Za to teraz co i rusz pokazuje nam swój charakter... Dziewczyna wie czego chce i ma siłę i odwagę by po to sięgnąć. Ma przy tym pogodne usposobienie i lubi robić filuterne oko. Za każdym razem jak patrzę na nią myślę, że dostała w prezencie taki zestaw cech, z którymi łatwiej się idzie przez życie.

Haniu! Nie zmieniaj się, bądź taka jak jesteś, bo taką wszyscy Cię ubóstwiamy.
I wiedz, że masz w sobie niezwykły urok, który sprawia, że spośród wszystkich ślicznych, słodkich dzieci na ulicy, ludzie zwracają uwagę i zachwycają się tylko Tobą!

Sto lat!!!
na warszawskich ulicach w przededniu drugich urodzin

29.5.12

Pogoda piękna...

Jest pięknie.
Wiosna nas rozpieszcza w tym roku słońcem, a ostatnio również miłą temperaturą - nie jest ani za zimno, ani zbyt ciepło, w sam raz po prostu.

Nie mogę napisać, że żal siedzieć w domu, bo ja to lubię, ale nosi mnie trochę bardziej niż zazwyczaj i czekam na wakacje kiedy będziemy mniej uzależnieni od odbioru Wojtka z przedszkola przed 16 (niby to tyle godzin, a mi zawsze trudno jest się wyrobić ze wszystkim co sobie zaplanowałam i pędzę do przedszkola z wywieszonym językiem).

O Hani nie napiszę, bo ona uwielbia wychodzić z domu (w czym znowu jest przeciwieństwem swojego brata). Jest zawsze pierwsza do zakładania butów, a ostatnio urządza sceny rozpaczy gdy rano żegna się z Wojtkiem i Tomkiem, zamiast wyjść z nimi (dlatego uwielbia wtorki, gdy razem wszyscy wychodzimy i najpierw odwozimy Wojtka do przedszkola, a potem ją do Małego Domku).

Jednym słowem spacerujemy. A ja dodatkowo mogę nacieszyć wzork Hanią w letnich sukienkach.

24.5.12

Przedszkolnie

Gdy przychodzę po Wojtka do przedszkola nie śpieszę się, mogę w nim trochę poprzebywać, pogadać z dziećmi, popatrzeć kto się bawi z kim i w co. Interesują mnie takie przedszkolne ploteczki :)
Lubię też patrzeć na rodziców odbierających swoje pociechy i wyszukiwać podobieństw między nimi. Często wcale nie trzeba szukać, bo od razu widać czyje to dziecko/ mama/ tata :)
Czasem widać też to podobieństwo pokolenie wstecz i kiedy przychodzi babcia lub dziadek, to ja od razu wiem nie tylko po kogo, ale czy jest to babcia ze strony mamy czy taty.
Lubię te moje przedszkolne obserwacje, lubię patrzeć na Wojtka jak bawi się w grupie. Lubię bardzo te dzieci i szkoda mi ogromnie, że już niedługo każde z nich pójdzie w swoją stronę i pewnie z większością już się nigdy więcej nie spotkam.
Ale uważam się za ogromną szczęściarę, że mam na to wszystko czas.

New York, New York



W tym tygodniu minął rok od momentu kiedy skośnooki pracownik imigraction office na lotnisku Newark pozwolił nam chodzić po amerykańskiej ziemi i oddychać amerykańskim powietrzem - po przejściach z gruszką zostaliśmy wpuszczeni do USA.

Myślałam o tym wczoraj, bo do naszej sypialni powoli wdziera się oszałamiający zapach kwitnącej akacji i przypomniałam sobie jak to było w zeszłym roku, gdy też tak pachniało (pierwsza wiosna w nowym mieszkaniu!), a ja się pakowałam, ale w przedwyjazdowym stresie myślałam, że lepiej byłoby zostać w Warszawie i cieszyć się tym zapachem. Bo ja bardzo boję się latać samolotem.

W kategorii "podróżnicze wyzwania"nasz wyjazd z pewnością nie plasuje się wysoko, bo były to zwyczajne dwutygodniowe wakacje. Tylko miejsce dość szczególne, Nowy Jork.
Ale jednak przeżywaliśmy i cieszyliśmy się bardzo, bardziej niż z innych wyjazdów.

Nowy Jork z pewnością nas oszołomił, zadziwił swoją skalą. Tam na prawdę można się poczuć jak maleńka mróweczka w wielgaśnym mrowisku i to nie tylko dzięki wieżowcom, które dosłownie przytłaczają, ale też i ilości ludzi na każdej ulicy (no, prawie na każdej :)).
Ale Nowy Jork mnie nie oczarował. Nie rzuciłabym wszystkiego by tam zamieszkać, myślę, że są miejsca na świecie bardziej dla mnie. Myślę jednak sobie o naszym pobycie często i im dalej od niego tym z większą nostalgią. Wspomnienia, wiadomo :)
Fajnie nam tam było i wiem, że chciałabym wrócić..

* na przykład po to, by odwiedzić wszystkie muzea, do których nawet nie próbowaliśmy wchodzić ze względu na dzieci.
* lub po to, by posłuchać tego pana, który w metrze melodyjnym głosem mówił, żeby odsunąć się od zamykających się drzwi. Nagrałam go nawet, ale to przecież nie to samo, co w realu :)
* przejść się nową częścią parku High Line, którą otwarto niedługo po naszym wyjeździe też byłoby fajnie
* spędziłabym też więcej czasu na Brooklynie - Williamsburg baaardzo mi się spodobał zarówno jego hipsterska, jak i tradycyjnie żydowska część.
* Ale nie wiem czy najchętniej nie popiknikowałabym na trawie w parku wsłuchując się w dźwięki miasta. Bardzo mi się podobał nowojorski zwyczaj otwierania trawników w ciągu dnia w każdym parku, by ludzie mogli poobcować z naturą przez kilka godzin. Cudownie byłoby gdyby i w warszawskich parkach coś takiego było możliwe.

Mogłabym tak jeszcze długo wymieniać, bo co tu dużo ukrywać - magia Nowego Jorku podziałała i na mnie :)


8.5.12

Na Wojtusia z popielnika...

Ten wpis miał być o majówce i najdłuższym weekendzie nowoczesnej Europy, ale o tym jak było cudownie, sielsko, wiejsko i co robiliśmy napiszę później, jak już będę miała zdjęcia.

Tymczasem o Wojtku, bo rośnie nam Chłopak, mężnieje, coraz bardziej się mądrzy, dowcipkuje już też nie jak mały chłopczyk. No i we wrześniu pójdzie do szkoły.
/Nie jestem jeszcze psychicznie gotowa na bycie mamą pierwszoklasisty, ale cóż mam do powiedzenia.. Wierzę, że szkoła, którą wybraliśmy jest przygotowana na przyjęcie sześciolatków i nie spaczy nam Chłopaka, a wręcz odwrotnie - rozpali w nim miłość do nauki i wiarę, że wszystko jest możliwe. Bardzo, bardzo bym chciała, żeby tak się stało i żeby miał lepsze doświadczenia szkolne niż ja. Mamy jeszcze kilka miesięcy, żeby się przygotować./

Ale do rzeczy.
Wojtuś jest jak skarbonka - im więcej w niego wkładamy, tym więcej wyjmujemy. I dotyczy to i złego i dobrego. Jak mam zły czas, to i on jest w gorszym humorze i nie całkiem do życia. I odwrotnie - moja cierpliwość i dobry humor przekładają się na jego dobre samopoczucie, ogólną wesołość i pozytywne nastawienie do wszystkiego.
I niby wiem, że w dzieciach możemy się przeglądać jak w lustrze, ale uderzyło mnie to bardzo dzisiaj rano, kiedy Hania się przewróciła, a On zapytała się jej czy wszystko dobrze, czy może ruszać ręką, bo jakby nie to mogłoby znaczyć, że ją złamała. Dokładnie w ten sama sposób, tymi samymi słowami i tym samym tonem spytałam się jego wczoraj kiedy szalejąc potknął się na podłodze, przewrócił i bardzo rozpaczał..



Tak, Wojtek jest też opiekuńczy, wydaje mi się, że z każdym dniem coraz bardziej. Zapewne to efekt posiadania młodszego rodzeństwa, ale o dziwo zauważam, że opiekuje się też innymi dziećmi, na przykład półtorarocznym Tytusem podczas ostatniego weekendu. Ale też w przedszkolu byłam świadkiem sceny gdy próbował przekonać swojego przyjaciela Bartosza, żeby się nie złościł, bo nie warto.
Bartosz tego dnia akurat, czy raczej podczas zabawy, którą dzieciaki były zajęte popołudniu, został odsunięty przez grupę i dzieciaki nie pozwalały mu bawić się ze sobą. Jak przyszłam i było już wiadomo, że jedno stanowisko w zabawie zostanie zwolnione, Wojtek zaczął negocjować z dziewczynką, która w grupie grała pierwsze skrzypce, by na jego miejsce przyjęła do zabawy Bartosza. I gdy ona się zgodziła, zaczął do tego samego namawiać obrażonego Bartosza argumentując, że to niemądre i nie ma co się obrażać, że tylko on na tym straci i takie tam podobne.
Byłam na prawdę zadziwiona taką postawą i, nie oszukujmy się, wzruszona również.

W ogóle mądrość Chłopaka i jego bystrość obserwacji mnie zaskakuje. Gdy któregoś dnia w przedszkolu Franek bardzo się złościł, płakał, szalał, bo coś poszło nie po jego myśli, Wojtek na moje pytanie o co poszło (jak już zostaliśmy sami rzecz jasna), powiedział, że Franek zdenerwował się, bo Pani się nie zgodziła na jeden z jego pomysłów, ale on, Wojtek, uważa, że to nie był powód, by tak ostro reagować.
Co oczywiście nie przeszkadza mu reagować tak samo ostro, jak jemu coś się nie spodoba.

Cieszę się, że jest taki wrażliwy. Myślę sobie, że dla chłopaka to ważna cecha, bo w późniejszym życiu facetom często jest łatwiej w różnych sprawach, podczas gdy to dziewczyny, płeć piękna niby, muszą się wykazać gruboskórnością i wielką siłą charakteru. Czyli natura dobrze nasze dzieci obdarowała.
I śmieszne, że o ile Hanka nas ciągle zaskakuje swoją siłą (po kim Ona to ma?? może po prababci dziadka??), tak Wojtek jest z nasz do bólu. Patrzę na niego i widzę siebie i Tomek ma tak samo.

Charakterystyczny dla Wojtusia jest styl wysławiania się, od samego początku niezwykle literacki. I tak, moje Dziecko opowiadając historię nie powie "Nagle wszedł do pokoju", lecz "Wtem wkroczył do pokoju".
A gdy na niedawnym spacerze oskrobałam mu marchewki dość boleśnie, zaklął pod nosem "Och, niełatwo mi teraz będzie biegać!"
Ubóstwiam to!

No i jeszcze jego poczucie humoru coraz bardziej tomkowe.
Przykład z ostanich dni:
Cofając pod domem stłukłam lampę w samochodzie zaparkowanym obok. Zdenerwowałam się bardzo, bo było to na świeżo po naszym wypadku (o którym może jeszcze napiszę, a może wcale nie), do tego jedno auto już w warsztacie, a w perspektywie wyjazd na majówkę, nie mogłam więc unieruchomić drugiego samochodu.
Siedziałam więc za kierownicą rzucając przekleństwami, nie wiedząc czy bardziej płakać czy wyskoczyć z auta, by ocenić rozmiar szkód i zachować spokój. A Wojtek wtedy, tonem rozbawionego stoika, powiedział: "Mamo zachowujesz się zupełnie jak Pani, która w nas wjechała."
Rozładowało mnie to zupełnie :)
Najbardziej lubi jak się na niego mówi "Wojtuś". Jeszcze :)




24.4.12

Zabawy na trawie

Niedziela była jeszcze bardziej udana niż sobota.
Zaczęliśmy we Wrzeniu Świata na śniadaniu, gdzie było arcyprzyjemnie, a kontynuowaliśmy na Żoliborzu na małym placu zabaw, gdzie poczułam już zapach wakacji. I tak myślę sobie, że Warszawę da się lubić, przynajmniej fragmentami.
Na dzieci bawiące się razem patrzy się niezwykle. To jak się tworzy między nimi więź, jak Hania naśladuje Wojtka we wszystkim, a on z kolei w mig podchwytuje jej pomysły na zabawę, jest zupełnie magiczne.

I tak w niedzielę hitem okazało się wbieganie na górkę i zbieganie z niej (Dziewczyna nauczyła się krzyczeć "Start" i krzyczała tak puszczając się w dół, nawet jak już nikt nie miał sił i ochoty, by biec razem z nią) oraz sypanie piaskiem na zjeżdżalnie, a potem zjeżdżanie po takiej zapiaskowanej.
Bawiliśmy się też w chowanego, a my, rodzice, mieliśmy też szansę posiedzieć na ławeczce, robić nic i grzać się na słońcu.
A potem ja poszłam na samotny spacer zakochując się w Żoliborzu na nowo.

Fajny dzień. Słońce i ciepło dużo jednak zmienia :)